Helena Kołaczkowska
Rozkoszowałam się właśnie w Morskim Oku herbatą, Krupówkami za oknem i całą zakopiańską aurą, kiedy znajoma, z którą tam byłam, powiedziała: „Proszę spojrzeć, pod ścianą siedzi śmierć”. Obejrzałam się – zobaczyłam bladą, cierpiącą twarz – prawie czaszkę obciągniętą skórą – w której płonęły duże, czarne oczy. „Tak – powiedziałam – to człowiek ciężko chory, ale to człowiek nieprzeciętny, może malarz, może poeta, może muzyk, w każdym razie artysta.” Wróciłyśmy do rozmowy o łaszkach.
Po południu przyjaciel męża, adwokat, który w owym czasie zarabiał na chleb prowadząc zespół domów wczasowych, zaproponował nam wycieczkę na Gronik. Rolę autokaru pełniła ciężarówka, nieco domyta, na której ustawiono ławki, a dla lepszego widoku zdjęto plandekę. Czekaliśmy jeszcze na spóźnionego pasażera. „O, idzie!” – powiedział ktoś. I oto zbliżała się do nas twarz, którą widziałam rano w kawiarni, ocieniona ogromnym kapeluszem, osadzona na obszernym płaszczu, w którym gubił się korpus.
Przypomniały mi się ludziki, jakie dzieckiem robiłam z zapałek i zielonych kasztanków w Ogrodzie Saskim. Przelękłam się: jakże on się wdrapie na tę ciężarówkę, przecież te wszystkie zapałeczki się rozpadną!… Wdrapał się. Ruszyliśmy. Człowiek ten okazał się być wybitnym kompozytorem, o wielkiej inteligencji i takimże poczuciu humoru. Alfred Gradstein.
Kiedy poznał moje piosenki zaproponował mi współpracę. A przecież dotąd śpiewałam tylko dla swojej przyjemności, zamierzałam poświęcić się krytyce filmowej, tuliłam w kieszeni pierwszą nagrodę otrzymaną na konkursie tygodnika „Film” za recenzję ze „Złodziei Rowerów”!
A kiedy „Na prawo most” wyniósł mnie na świecznik, koledzy, którzy na tym samym kandelabrze świecili już wcześniej, przypomnieli sobie (pewnie Jastrzębiec-Rudlnicki!), że jeszcze przed wojną niejacy panowie Tuwim, Gałczyński, Sygietyński założyli ZAKR. Zaproszono mnie do grona osób pracujących nad reaktywowaniem Związku — Władysław Szpilman, Jerzy Wasowski, Stanisław Gajdeczka i inni. Znajomi kompozytorzy i literaci działający w ZKP i ZLP udzielali nam rady i pomocy. Spotykaliśmy się popołudniami w siedzibie Związku Kompozytorów na Starym Rynku, szalenie romantycznie, nad Fukierem, mroki uliczek rozświetlały nowe stare latarnie, a z pobliskiej piwnicy straszyły oczy Bazyliszka.
I nie bez racji.