Antoni Marianowicz
Wkrótce po stanie wojennym Sławomir Mrozek pisał w jednym ze swoich „Donosów”:
„Do Ministerstwa Kultury.
Donoszę, że ochotniczo my ukończyli akcję tępienia analfabetyzmu w powiecie. Ostatni analfabeta ukrywał się w krzakach na Górze Piastowskiej, ale my go znaleźli. Trochę się bronił, ale mu szwagier przyłożył kłonicą, a ja mu poprawiłem. Tak, że nie ma już analfabety.
…W kieszeni prawej miał legitymację Związku Literatów Polskich, ale ten związek jest już dawno rozwiązany, znaczy się legitymacja nieważna…”
Istotnie, we wrześniu 1983 roku rozwiązano Związek Literatów Polskich. W listopadzie tegoż roku odbył się pod czujnym okiem trójcy opiekunów naszej kultury: Świrgonia, Nawrockiego i Żygulskiego zjazd członków – założycieli nowego ZLP z prezesem Haliną Auderską na czele. Wytworzyła się sytuacja, w której ogromna większość pisarzy z prawdziwego zdarzenia znalazła się poza związkiem, co w realnym socjalizmie oznaczało pozostawianie poza nawiasem społeczeństwa. Ktoś „niezorganizowany” nie tylko pozbawiony był zawodowych uprawnień, ale narażał się na zarzut włóczęgostwa i jako element aspołeczny mógł zostać zatłuczony kłonicą np. przez sanitariuszy Pogotowia Ratunkowego.
Nic dziwnego, że wielu pisarzy zaczęło rozglądać się za „ausweisem”. Nie mógł dać go ZAIKS, nie był bowiem „związkiem twórczym”, czyli takim, który udzielał patentu na twórcę. Ja byłem na szczęście wolny od tych obaw, bo jako autor licznych utworów – wstyd powiedzieć – rozrywkowych należałem obok ZLP także i do ZAKR-u, związek ten zaś, zrzeszający twórców niepoważnych, nie stanowił w oczach władz poważnego zagrożenia dla systemu.
I tutaj zaczyna się chwalebna działalność ZAKR-u jako swoistej przechowalni pisarzy. Zarząd Główny, na którego czele stał wówczas Jan Zalewski, przyjął w skład związku wielu ubiegających się o to pisarzy o wybitnych nazwiskach, które wszakże przemilczę, nie chcąc dziś po latach kalać ich piętnem przejściowej choćby rozrywkowości.
Jednego tylko nazwiska nie pominę, bo stanowi ono dla ZAKR-u tytuł do chwały o szczególnym blasku, niejako glejt nieskazitelności: otóż w skład tej skromnej organizacji wszedł dnia 6 grudnia 1983 roku sam wielki Zbigniew Herbert!
Nie mniej doniosłą, choć na innym polu, działalność prowadził Oddział Warszawski ZAKR-u ze swoim dwojącym się i trojącym prezesem, Janem Majdrowiczem. Była to działalność typu ekonomicznego, rozwijana w latach, kiedy puste półki sklepowe budziły podobne uczucia, co pułki dzielnych żołnierzy WRON-u. Wtedy to prezes Majdrowicz rozpoczął swoją historyczną akcję na rzecz członków związku: docierając sobie tylko znanymi kanałami do sobie tylko znanych źródeł nabywał po cenach hurtowych i rozprowadzał według ściśle przestrzeganej kolejności zapisów niewiarygodne skarby w postaci papieru higienicznego, papieru maszynowego, kalki, długopisów, maszyn do pisania, maszynek do mielenia mięsa i kawy, suszarek do włosów, grzałek elektrycznych (porcelitowych), żarówek, słuchawek, gitar i strun do takowych, radioodbiorników, radiomagnetofonów, dyktafonów, telewizorów, komputerów, syntetyzatorów, pianin, lodówek, zamrażarek, bojlerów, pieców akumulacyjnych, a nawet przyczep samochodowych.
To wyliczanie zakrawa na fantazję, ale jest najprawdziwszą z prawd. Sam obficie korzystałem z tych skarbów, najczęściej zaś z papieru higienicznego. Bo mimo, że prasa stanu wojennego do tych właśnie celów się nadawała, dbałem zawsze o luksus posługiwania się powierzchnią nie zadrukowaną. Ileż to razy odwiedzałem niezapomniany sklepik ZAKR-u na Hipotecznej, wynosząc na grzbiecie bezcenne towary (z wyjątkiem przyczep) i radując się jak pacholę! W akcji tej upatruję wspaniały przejaw ludzkiej i koleżeńskiej zaradności w okresie szczególnie człowieczeństwu wrogim. Sprawiła ona, że czuję się dożywotnio patriotą ZAKR-u.