• facebook
 

50 lat minęło

Zbigniew Adrjański

 

Przyszedł mi w udziale zaszczyt napisania felietonu na temat 50-lecia ZAKR-u, może dlatego, że 5 lat byłem prezesem tego stowarzyszenia (1976-1981), 8 lat wiceprezesem i jeszcze dłużej działaczem.

 

Rzecz jasna nie pamiętam początków ZAKR-u, któiy założył w roku 1945, w Łodzi, wielki nasz prezes Tadeusz Sygietyński, znany kompozytor i późniejszy twórca zespołu „Mazowsze”.

 

T. Sygietyński miał zresztą wspaniałą ekipę doradców oraz współzałożycieli Związku, któiy początkowo wcale nie nazywał się ZAKR, tylko ZAiK (Związek Autorów i Kompozytorów).

 

W tej ekipie, która zbierała się w kawiarni łódzkiego „Grand Hotelu” byli: Jerzy Arct- przedwojenny księgarz, wydawca i kompozytor (pseud. Jotar), Jan Brzechwa – bajkopisarz i autor wspaniałych wierszy dla dzieci, który – o czym mało kto wie – był wykształconym prawnikiem i adwokatem, wielkim znawcą prawa autorskiego. Jego rywalem był w tym gronie Paweł Asłanowicz, również prawnik i adwokat, późniejszy redaktor „Palestry” i prezes Związku Prawników w Warszawie, za którym klienci sądów na Lesznie wołali: „Panie mecenasie! Upić się warto!!” A to dlatego, że mecenas Asłanowicz napisał kiedyś we Lwowie (z Marianem Hemarem) ten właśnie przebój! Innym jeszcze wesołym „lwowiakiem” w tym gronie był Jan Ernst (pseud. Eryan), założyciel chóru Eryana i późniejszy znakomity geograf oraz profesor KUL. Głównym doradcą prezesa T. Sygietyńskiego był Walery Jastrzębiec-Rudnicki, legendarny już „Pan Walery”. Człowiek, którego życie to gotowy scenariusz filmowy. Kresowianin, z ziemiańskiego rodu, studiował w Kijowie prawo i grał (notabene z moim ojcem) w Kijowskim Teatrze Studio Stanisławy Wysockiej. Później był w Legionach (albo u gen. Dowbora-Mościckiego?) i nagle pojawił się jako minister spraw zagranicznych w ukraińskim rządzie atamana Petlury! Jeszcze później działał w kabaretach warszawskich „Gong” i „Sfinks”, prowadził teatry warszawskie, a także był dyrektorem departamentu w jednym z ważnych ministerstw, występując jednocześnie na scenie w przebraniu i masce pierrota (ukrywał się w ten sposób przed „zwierzchnikami”). Napisał słynne tango „Skrwawione serce” dla pięknej Hanny Runowieckiej, z którą się zresztą ożenił.

 

Walery Jastrzębiec-Rudnicki był geniuszem organizacyjnym, dyrektorem generalnym ZAIKS-u i z jego szkoły wywodzi się m.in. powszechnie znany Ryszard Rokicki, który był „Pana Walerego” uczniem i najbliższym współpracownikiem. Nie jest to jednak opowieść o WJ. Rudnickim. Dodajmy więc, że .do grupy założycielskiej ZAKR-u należał jeszcze Artur Maria Swinarski, poeta, dramaturg i tłumacz literatury niemieckiej. Trochę później do ZAKR-u wstąpili, po powrocie z zagranicy: Julian Tuwim i Konstanty Ildefons Gałczyński. Był to rok 1947. Na temat Tuwima i Gałczyńskiego nie będę się wypowiadał… Są to nazwiska sławne, wielkie, powszechnie znane! Julian Tuwim został drugim w dziejach Związku prezesem. Nikt bardziej od niego nie zasługiwał na to stanowisko!

 

Tuwim był (i jest) najgenialniejszym twórcą polskiej piosenki! I zaraz po tym wyborze ZAKR rozwiązano.

 

Zrobiono to pod pretekstem niedopasowania struktury Związku do obowiązujących w tzw. krajach socjalistycznych wzorów, gdzie jeden związek był dla pisarzy, drugi dla kompozytorów i basta! Tymczasem T. Sygietyński stworzył związek interdyscyplinarny, dwusekcyjny, łączący twórców „lekkiej muzy” w jednej specjalistycznej organizacji. Było to novum – nie tylko w Polsce! Dopiero później, po latach, zaczęły powstawać w innych krajach, związki dramaturgów, librecistów, autorów filmowych, kompozytorów piosenek. Nigdzie nie ma jednak do tej pory organizacji podobnej do ZAKR-u.

 

Przyczyną rozwiązania Stowarzyszenia prowadzonego przez J. Tuwima była podobno obawa przed rosnącymi wpływami nowego prezesa.

 

Właśnie w Związku Literatów szykowano zjazd, na którym miano wybierać Leona Kruczkowskiego – sztandarową postać pisarską tego okresu, a tu nagle „wyskoczył” J. Tuwim z nową, dynamicznie działającą organizacją, która zrzeszała również znanych pisarzy i poetów, uprawiających twórczość rozrywkową i należących do obu organizacji.

 

ZAKR reaktywował dopiero po latach zawieszenia (w roku 1956) Władysław Szpilman. Był to okres tzw. odwilży, okres wielkiego rozwoju Stowarzyszenia. Osobowość Wł. Szpilmana sprawia, że jest to przede wszystkim „związek muzyczny”, z przewagą kompozytorów i autorów piosenek, przy czym tych pierwszych jest więcej! W dużym stopniu jest to związek „radiowy”, cło którego należą wszyscy znani twórcy i współpracownicy Polskiego Radia, a szczególnie redakcji muzycznej: Bronisław Brok, Jerzy Wasowski, Stanisław Gajdeczka, Roman Sadowski, Artur Tur, Helena Kołaczkowska, Jerzy Karolak i in. Wielu z tych twórców tworzy zresztą grono założycielskie Związku. Dopiero później ZAKR przyciąga satyryków, autorów kabaretowych i tzw. śpiewających autorów oraz poetów.

 

W okresie działalności prezesa Wł. Szpilmana pojawia się też grupa zaliczana wówczas do młodzieży: Marek Sart, Jerzy Abratowski, Waldemar Kazanecki, Romuald Żyliński, Tadeusz Suchocki żeby wymienić tylko niektórych. Później oni obejmą rządy w Związku.

 

Oczywiście, do ZAKR-u należą znani dyrygenci, kierownicy zespołów radiowych, pianiści, akompaniatorzy etc. Są to Jan Cajmer, Edward Czerny, Bogusław Klimczuk, Mieczysław Janicz, Jerzy Gert, Henryk Debich i wielu innych. Nie jest to jednak przynależność z urzędu.

 

Do ZAKR-u przyjmuje się na zasadzie ostrej selekcji. Pracuje Komisja Kwalifikacyjna. Obowiązuje staż członkowski. Składanie utworów i partytur. Poddawanie się swego rodzaju egzaminom prak­tycznym i teoretycznym, czasem zresztą przypominającym kwalifikacje „czeladników” do średnio­wiecznego cechu.

 

W znacznie łatwiejszej sytuacji są członkowie sekcji literackiej. Tu panuje zawsze duży liberalizm. Decyduje talent, popularność, solidarność środowiska. W trudnych chwilach historycznych, jakich w historii naszego kraju nie brakuje, do sekcji literackiej naszego Związku ewakuują się uciekinierzy z innych związków twórczych: satyrycy, autorzy kabaretowi, dysydenci i opozycjoniści.

 

Z okazji jubileuszu, kiedy na odświętnym miejscu sadza się żwawego jeszcze starszego pana, jakim jest ZAKR – trudno mu wypominać błędy przeszłości. Jubileusze skłaniają raczej do wspomnień sympatycznych, do eleganckiej kurtuazji i rzewnego tonu, w którym chwali się zasługi jubilata.

 

Korci mnie, żeby odbiec od tego schematu. Mam z ZAKR-em swoje własne porachunki. Ale raz na 50 lat można być sympatycznym! Zresztą nie wiadomo, czy doczekamy następnego 50-lecia. A właściwie, czy za 50 lat, będzie jeszcze ZAKR?

 

Związek nasz wyrósł z pewnych koncepcji zawodostwa, czy też profesjonalnego traktowania muzyki, którą wyznawali przede wszystkim T. Sygietyński, Wł. Szpilman, M. Święcicki i wielu innych naszych przywódców. To ich łączyło, choć też wiele dzieliło.

 

Kompozytorzy i muzycy są zresztą ludźmi mrówczej i ciężkiej pracy. Od dzieciństwa poddani ostremu rygorowi ćwiczeń, nauki w szkołach muzycznych, codziennych wyrzeczeń – traktują swój zawód niesłychanie serio. Do tego dochodzą jeszcze trudne studia wyższe, dyplomy i kursy mistrzowskie… Stąd specjalna kwalifikacja do ZAKR-u, o której już wspomniałem.

 

Na początku lat 60. rozpadły się te marzenia o „cechowej organizacji”! Pojawiło się pokolenie tzw. „szarpidrutów”, w którym każdy „sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem”.

 

Zmieniła się sytuacja zawodowych autorów i kompozytorów. Środowisko stanęło przed nowym wyzwaniem. Zaostrzają się spory oraz dyskusje na temat proporcji muzyki polskiej i zagranicznej na antenach radiowych i innych mediach, gdzie bywa, że amatorzy decydują o wszystkim!

 

Czasy, w których 90% fonoteki radia i telewizji stanowiły utwory członków ZAKR-u stanowią już zamkniętą kartę. Dotkliwie odczuwa się brak znakomitych orkiestr radiowych i zespołów, dla których można było pisać i komponować.

 

Piszę o tym wszystkim bez nostalgii, ale też i bez entuzjazmu — co nam jutro przyniesie!

 

Jutro może być tylko gorzej, mawiają doświadczeni, starsi panowie – po 50!

Dlatego bawmy się dziś, za wszystkie czasy, na jubileuszowej imprezie ZAKR-u.